Strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies klikając przycisk Ustawienia. Aby dowiedzieć się więcej zachęcamy do zapoznania się z Polityką Cookies oraz Polityką Prywatności.
Ustawienia

Szanujemy Twoją prywatność. Możesz zmienić ustawienia cookies lub zaakceptować je wszystkie. W dowolnym momencie możesz dokonać zmiany swoich ustawień.

Niezbędne pliki cookies służą do prawidłowego funkcjonowania strony internetowej i umożliwiają Ci komfortowe korzystanie z oferowanych przez nas usług.

Pliki cookies odpowiadają na podejmowane przez Ciebie działania w celu m.in. dostosowania Twoich ustawień preferencji prywatności, logowania czy wypełniania formularzy. Dzięki plikom cookies strona, z której korzystasz, może działać bez zakłóceń.

Więcej

Tego typu pliki cookies umożliwiają stronie internetowej zapamiętanie wprowadzonych przez Ciebie ustawień oraz personalizację określonych funkcjonalności czy prezentowanych treści.

Dzięki tym plikom cookies możemy zapewnić Ci większy komfort korzystania z funkcjonalności naszej strony poprzez dopasowanie jej do Twoich indywidualnych preferencji. Wyrażenie zgody na funkcjonalne i personalizacyjne pliki cookies gwarantuje dostępność większej ilości funkcji na stronie.

Więcej

Analityczne pliki cookies pomagają nam rozwijać się i dostosowywać do Twoich potrzeb.

Cookies analityczne pozwalają na uzyskanie informacji w zakresie wykorzystywania witryny internetowej, miejsca oraz częstotliwości, z jaką odwiedzane są nasze serwisy www. Dane pozwalają nam na ocenę naszych serwisów internetowych pod względem ich popularności wśród użytkowników. Zgromadzone informacje są przetwarzane w formie zanonimizowanej. Wyrażenie zgody na analityczne pliki cookies gwarantuje dostępność wszystkich funkcjonalności.

Więcej

Dzięki reklamowym plikom cookies prezentujemy Ci najciekawsze informacje i aktualności na stronach naszych partnerów.

Promocyjne pliki cookies służą do prezentowania Ci naszych komunikatów na podstawie analizy Twoich upodobań oraz Twoich zwyczajów dotyczących przeglądanej witryny internetowej. Treści promocyjne mogą pojawić się na stronach podmiotów trzecich lub firm będących naszymi partnerami oraz innych dostawców usług. Firmy te działają w charakterze pośredników prezentujących nasze treści w postaci wiadomości, ofert, komunikatów mediów społecznościowych.

Więcej
Czwartek, 25 września 2025
Imieniny: Aurelia, Władysław, Kamil
słonecznie
17°C

Ostoja – historia zapisana we wspomnieniach

Autor: Monika Kołacz

Niedaleko od gwarnej, szczecińskiej dzielnicy Gumieńce, pomiędzy Rajkowem i Przylepem, oddzielony od pól nowo wyasfaltową drogą leży pałac, a tuż za nim pozostałości dawnego folwarku. Założenie zaprojektowane na planie prostokąta rozciąga się w kierunku zachodnim, prowadząc do spokojnego osiedla, gdzie przedwojenna architektura obłożona plastrami kolorowego styropianu zgodnie koegzystuje z budynkami wielorodzinnymi z epoki PRL. Na skrzyżowaniu dróg wewnętrznych – drewniany krzyż, ozdobiony wstążkami i figurka Matki Boskiej. Zieleń, wszędzie dużo bujnej zieleni, całe szpalery krzewów, rabaty kwiatowe, a wzdłuż ulicy zachowany starodrzew. Głowy hortensji pochylają się w stronę potencjalnych przechodniów, jakby chciały odwrócić uwagę od architektury. Na tyłach podwórek, tuż na wyciągnięcie ręki - ogródki działkowe, które mieszkańcy widzą z okien domów. Wszędzie cicho, pusto, sielski spokój sierpniowego popołudnia Anno Domini 2025. Dawniej na osiedle można było dojść, idąc prosto od dziedzińca gospodarczego, ale odkąd teren został rozparcelowany pomiędzy różnych właścicieli i przejście zagrodzono prowizorycznym, kulawym płotem, trzeba nadrabiać drogi. Jednak mieszkańcy nie narzekają, rzadko zaglądają do pałacu. Żyją swoim życiem.

Ziemię na terenie Ostoi uprawiano już przed wiekami. Na początku XIX w. ówczesny właściciel gruntów wydzielił ze wsi Schadeleben majątek ziemski. Niedługo później założono folwark, a na jego wschodnim krańcu wzniesiono parterowy, klasycystyczny dwór, nakryty naczółkowym dachem. Po kilkudziesięciu latach dobudowano neogotyckie, piętrowe skrzydło i dwór przeistoczył się w pałac. W drugiej połowie stulecie wymurowano budynki gospodarcze, a na przełomie XIX i XX wieku powiększono przylegający do rezydencji park, kształtując go według swobodnego stylu angielskiego. Właścicieli doglądali uprawy ziemi, hodowli bydła, owiec i trzody chlewnej. W obręb majątku wchodziła cegielnia, tartak parowy, mleczarnia i skład cukru.

Po II wojnie światowej, na skutek zmiany granic i sytuacji politycznej dawny majątek upaństwowiono, a w 1955 r. 257 hektarów terenu, wraz z zabudowaniami, przekazano pod zarząd

Wyższej Szkoły Rolniczej w Szczecinie, która utworzyła tu „Rolniczy Zakład Doświadczalny w Ostoi i Lipniku”. Ceglana stajnia, wozownia oraz obora nadal spełniały swoje funkcje, a po południowej stronie podwórza wzniesiono nową część gospodarczą. W poniemieckich budynkach na terenie osiedla zostali zakwaterowani polscy pracownicy, zaś wnętrze pałacu podzielono na część administracyjną przedsiębiorstwa oraz mieszkanie kierownika.

Irena Kurzyńska
Zapytana o najwcześniejsze wspomnienie z Ostoi, Irena Kurzyńska, odpowiada z uśmiechem i bez zastanowienia: „park. Tu się wychowałam, rozrabiałam, nie wolno mi było chodzić za bramę, ale uciekałam boczkami do wioski”. Ojciec, Józef Wojciechowski, przed wojną był zarządcą folwarków. W związku z działalnością w AK, po 1945 r. zdecydował się wyjechać z rodzinnych Kujaw na przyłączone ziemie zachodnie, blisko granicy, „żeby, w razie konieczności, można było łatwo zniknąć”, tłumaczy córka. Najpierw pracował w Rajkowie, później został kierownikiem zakładu w Ostoi. Razem z żoną i trójką starszych dzieci zamieszkali na parterze pałacu, gdzie w 1948 r. przyszła na świat najmłodsza córka, Irenka. „Na początku był tu jeszcze zarządca niemiecki, który radził, żeby szybko wyjeżdżać, bo klimat niedobry, ostrzegał, że dzieci będą chorować”, wspomina po latach pani Kurzyńska, która faktycznie dużo chorowała jako mała dziewczynka.

Ojciec się nie przestraszył. Brakowało pracowników, więc z Łasztowni przywiózł Niemców, grupę przesiedleńców z Mazur. Ireną opiekowała się niemiecka niania, niemieckie dzieci chodziły razem z polskimi do szkoły na Gumieńcach, bawiły się razem. W tych pierwszych, powojennych latach dużo Niemców mieszkało w Ostoi i okolicznych folwarkach. Kiedy wyjeżdżali pod koniec lat 50. „płacz był straszny”, wspomina pani Irena.

Kierownik wstawał wcześnie rano, przed wszystkimi. W marynarce i bryczesach, na przedwojenną modłę, objeżdżał bryczką (a w późniejszych latach motorowerem) teren całego zakładu. Następnie odbywał się apel i odprawa, podczas której ustalano plan na bieżący dzień. Pracownicy szli w pole i do zwierząt. Dużo sadzono kapusty, cebuli, ziemniaków, buraków cukrowych. „Nawet dzieciaki pomagały dorosłym, były zatrudnione do wyrywania rozsad, a później kobiety szły i już tylko sprawnie umieszczały sadzonki w ziemi”, opowiada pani Kurzyńska. Pracowało się również  w soboty, a w czasie żniw – bez limitu godzin, ile było trzeba. Co roku wszyscy czekali na dożynki, które obchodzono bardzo hucznie. Były piękne wieńce, uroczystości na podwórzu przed pałacem, a potem uczestnicy przenosili się do parku, na tańce. Po kilku latach, z uwagi na wzrastającą intensywność  zabaw,   kierownik  Wojciechowski  zdecydował  o  organizacji  Święta   Plonów w zakładowej stołówce, która mieściła się po wschodniej stronie założenia, w wielorodzinnym, przedwojennym budynku pod numerem 9.

Park, widziany z perspektywy dziecka, a potem młodej dziewczyny, jawił się pani Irenie jako przestrzeń pełna kolorów – fioletowe krokusy, różowe oraz czerwone piwonie, niebieskie niezapominajki i dzwoneczki, białe przebiśniegi i zawilce. Przy krawędzi ogrodzenia rosły drzewa owocowe, które z biegiem lat zostały zlikwidowane. W stawie pływały dorodne karasie, a przy brzegu cumowała łódka, którą zbudował jeden z pracowników, Sybirak. Zimą, kiedy woda  zamarzała, najmłodsi mieszkańcy Ostoi grali w hokeja na łyżwach. Pani Kurzyńska tak lubiła ten sport, że zapobiegliwie chowała sprzęt na tarasie – w razie, gdyby mama nie pozwoliła jej wyjść na dwór, mogła wymknąć się i pobiec do dzieci, przygotowana do zabawy.

W okresie żniw, za stawem, stały namioty wojskowe, żołnierze przyjeżdżali pomagać w pracy na polach. Od strony frontu pałacu zachowała się poniemiecka altana kryta strzechą, która przez długi czas była wykorzystywana jako zadaszenie podczas spotkań. Kiedy zakład wizytowali dygnitarze, wokół wielkiego kasztana rozstawiano stoły, „na okrągło” - na potwierdzenie swoich słów pani Irena pokazuje czarno – białe fotografie ukazujące biesiadujących, elegancko ubranych mężczyzn.

Niezwykłe są zdjęcia, które przetrwały w rodzinnym albumie. Widzimy na nich ludzi przy pracy, małą Irenkę na podwórzu, oboje rodziców, wizyty notabli. Bogata dokumentacja życia rodzinnego i zawodowego Ostoi z lat 50., 60. oraz 70. Widać też pałac i, chociaż nie zachowały się ujęcia z wnętrz, pani Kurzyńska doskonale pamięta piece kaflowe, tapety w kwiatowe wzory, ściany w każdym pokoju utrzymane w innym kolorze. „Skromny był nasz pałac, najokazalszy był ten w Rajkowie, potem w Przylepie i potem dopiero w kolejności nasz”, wspomina z uśmiechem. Miała porównanie, bo odwiedzała koleżanki mieszkające po sąsiedzku. W Ostoi, po lewej stronie  od wejścia do budynku mieściła się część administracyjna oraz świetlica z wyjściem do parku. Po prawej stronie były 3 obszerne pokoje, łazienka i „kuchnia tak ogromna, że można było jeździć po niej rowerem”. Za nią znajdowała się spiżarnia. Układ pomieszczeń zmienił się od tamtego czasu, nie ma już też długiego korytarza zakończonego drzwiami z kolorowymi szybkami w nadświetlu. Na piętrze mieszkali studenci. Mała Irenka lubiła chować się w ciasnym schowku pod schodami prowadzącymi na poddasze, bawiła się tam lalkami. Już jako nastolatka nie raz uciekała … przez okno i „oblatywała wioski ze studentami”, wspomina po latach beztroskie czasy seniorka. Starsza siostra, która była bardziej poważna i zasadnicza - jak ojciec – z trudem dawała się namówić na podobne szaleństwa. Szła, ale pod przymusem.

W jednej części strychu mama suszyła pranie, w drugiej - brat trzymał gołębie. Zaraz przy pałacu, obok dawnej stajni, rodzina kierownika hodowała kilka sztuk inwentarza na potrzeby własne, a w głębi parku, tuż przy wyjściu na łąkę, przez pewien czas utrzymywana była niewielka ferma lisów.

Na początku lat 60., w miejscu, gdzie wcześniej stała stolarnia i boksy na maszyny, wybudowano dwurodzinny dom. Mieszkanie od strony podwórza zajęli państwo Wojciechowski, a od strony wjazdu na teren zakładu – księgowy, pan Romanowski. Rozwijający się dział naukowy wymagał większej przestrzeni, stąd konieczność przeprowadzki.

Pan Józef mieszkał w Ostoi niemalże do swojej śmierci w 2002 roku. Zachowały się listy pochwalne od rektorów szczecińskiej uczelni, dokumenty, liczne odznaczenia, jakie otrzymał w czasie swojej kariery zawodowej. Wszyscy, którzy kiedykolwiek byli związani z Rolniczym Zakładem Doświadczalnym, pamiętają kierownika Wojciechowskiego.

° Hodowla roślinno – zwierzęca kwitła w trzech sąsiadujących ze sobą gospodarstwach położonych na południowo – zachodnich obrzeżach Szczecina, ale różniła się specyfiką: w Ostoi przede wszystkim uprawiano poletka doświadczalne na potrzeby naukowe badaczy akademickich, istniała również część produkcyjna zakładu, nastawiona na zysk. W Rajkowie były ogromne połacie sadów owocowych oraz stadnina koni, gdzie trenowali studenci. W Przylepie, zaś, trzymano kurczaki, byki zarodowe oraz jałówki, hodowane na ubój i w celach doświadczalnych. Stopniowo wszystkie 3 zakłady połączono ze sobą. Na czele całego przedsiębiorstwa stał dyrektor – w latach 1965 – 67 był nim Jan Więcław, później Jan Adamczyk, w latach 1971 – 78 Feliks Ceglarek, a następnie, aż do likwidacji przedsiębiorstwa, kolejno Wiesław Bigos, Mieczysław Szczombrowski, Stanisław Senczyszyn oraz Marian Starczewski. Sprawami dydaktycznymi uczelni zajmował się kierownik, i począwszy od roku 1971 był to Bernard Raczkowski, który na zakończenie kariery w zakładzie otrzymał funkcję dyrektorską (w latach 1990 – 91). Osobą odpowiedzialną za poletka, nieprzerwanie przez prawie 30 lat, była

Helena Najder
Po ukończeniu technikum rolniczego w małej mieścinie w Kieleckiem dziewiętnastoletnia Helena miała wybór: wrócić w rodzinne strony, gdzie nic już na nią nie czekało, gdyż po śmierci ojca dom został sprzedany, a bracia zabrali mamę do siebie na Dolny Śląsk, czy jechać w nieznane. Wybrała to drugie i w taki sposób, w sierpniu 1967 r. znalazła się na stażu w PGR-ze Dłużyna, za Gryfinem.

Według umowy miała tam spędzić rok, ale dobrze zrobiła zielnik, który dyrektor gospodarstwa potrzebował prywatnie, na zaliczenie zajęć i ten, w ramach podziękowań, polecił zdolną, młodą kobietę szczecińskiej uczelni. Oficjalnie 30 kwietnia 1967 r. pani Najder ukończyła staż, a z dniem 1 maja była już pracownicą Wyższej Szkoły Rolniczej w Szczecinie. Na stanowisko specjalistki w katedrze żywienia zwierząt przyjmował ją kierownik, Bernard Raczkowski. „Jak się poznaliśmy, założyliśmy się o ziemniaka: ja mówiłem, że krzak może urosnąć nawet na wysokość półtora metra, Hela nie wierzyła. Przegrała”, śmieje się pan Bernard.

Mieszkała w Przylepie, w baraku dydaktycznym, razem ze studentami, do pracy dojeżdżała do Szczecina. Rozpoczęła też studia na wydziale zootechniki, bo nie dostała się na rolnictwo (tytuł inżyniera uzyskała w 1972 r.) Wyszła za mąż, przeprowadziła się na Gumieńce, urodziła dziecko. Po urlopie macierzyńskim w 1970 r. została skierowana do pracy w Ostoi, gdzie akurat szukano odpowiedzialnej osoby do prowadzenia doświadczeń. „Razem z koleżanką, Krysią Bigos, zajmowałyśmy się poletkami. Jak? Wszystko zależało od roślin i założeń, jakie wytyczali badacze.  Na przykład prof. Balcerek - hodował rzepik szczeciński i mówił, co trzeba obserwować. Chodziliśmy więc codziennie, niezależnie od pogody, obserwowaliśmy, opisywaliśmy. Potem były zbierane próbki, suszone pod specjalnymi lampami, ważone, mielone – różne cuda się z tym robiło w laboratorium w pałacu”, opowiada o szczegółach pracy pani Najder. „Próbki trzymaliśmy w szufladach albo na ścianach, w parku stała też szopa do doświadczeń. Kapustę, rzepak, bobik badaliśmy, wiele gatunków, w zależności od tego, z czego dany magister czy doktor pisali pracę”, dodaje. „Oprócz poletek był też ogródek z roślin specyficznych, uprawiany nie dla doświadczeń, tylko dla studentów na ćwiczenia, żeby nauczyli się rozpoznawać. Do brygady poletkowej w latach 70. należało 10 – 12 kobiet, w późniejszych latach mniej”, wspomina pani Helena. Atmosfera w zakładzie? „Dobrze się pracowało, nie było zatargów z ludźmi. Niektórych trzeba było pilnować bardziej, innych mniej, byli też tacy z «żółtymi papierami» … ale z najbliższym zespołem poletkowym nie było problemów”, pani Najder wspomina przy okazji pracownice o nazwiskach Polito, Pałka, Uniejewska, Romanowska, Żak, Grzywacz, Stefańska. „Ludzie psikusy sobie robili – panowie paniom myszy podrzucali”, śmieje się «pani magister», „Po 10 latach od zrobienia inżyniera koleżanka mnie namówiła na studia uzupełniające. Dlatego oni wszyscy mnie teraz «magistrują»”, tłumaczy Helena Najder.

Rolniczy Zakład Doświadczalny był jednostką uczelnianą, ale zorganizowaną na wzór PGR-ów, z podobnymi świadczeniami dla pracowników. Istniał również fundusz socjalny, z którego organizowano wycieczki. „W 1968 r. byliśmy w górach, Wieliczka i okolice. Potem w innych miejscach,  w  Polsce  i  za  granicą:  Moskwa,  Praga  –  Budapeszt,  Kopenhaga.  Dużo wyjazdów pamiętam”, opowiada pani Helena. Zapytana o pałac mówi, że za jej czasów nie zostało już nic z poniemieckich elementów wyposażenia, ale pan Bernard przypomina, że przecież pracownia funkcjonowała w miejscu dawnej kuchni, były oryginalne kafelki, podłoga, drzwi. W latach 60., podczas remontu centralnego ogrzewania, rozebrano stare piece. „Na piętrze mieszkali studenci, część dojeżdżała na praktyki z pałacu w Rajkowie. Potem młodzieży było coraz mniej, wyprowadzili się też pracownicy, pokoje stały puste, sypał się tynk, kuny zaczęła biegać po poddaszu. Jedynie biura księgowości przetrwały”, opowiada były kierownik. „Park był zadbany, obsadzany regularnie, za dyrektora Ceglarka postawiono metalowe ogrodzenie, które jest do dzisiaj”, uzupełnia pani Helena.

° Kobiety z rozwianymi włosami, w spódnicach mini i butach na obcasie, pracownice na polu, uśmiechnięci ludzie na podwórzu przed pałacem – na fotografiach z minionych lat patrzą w stronę widza młodzi, beztrosko wyglądający bohaterowie dawnych wydarzeń, niektórzy już dla nas dzisiaj bezimienni. A jaka stylowa była pani Najder w czerwonych kaloszach i dopasowanym płaszczyku! Bogate archiwum zdjęć i filmów z Ostoi z lat 70. i 80. posiadamy dzięki

Bernardowi Raczkowskiemu,
który mówi, że od młodości miał zacięcie historyczne i uwieczniał otaczającą go rzeczywistość, budynki, pracowników - „na pamiątkę”. Urodzony w 1937 r. na Wileńszczyźnie, pamięta okropieństwa II wojny światowej, powojenny chaos, długą podróż na zachód, w nieznane, kiedy wreszcie rodzicom udało się otrzymać kartę ewakuacyjną. Jechali w ciężkich warunkach, byle dalej od ZSRR. Zajęli gospodarstwo w Gryfinie, tam Bernard ukończył liceum ogólnokształcące i w  1958 r. wyjechał do Szczecina na studia w Wyższej Szkole Rolniczej. W 1963 r. obronił dyplom, zaczął pracę w przedsiębiorstwie rolniczym w Dąbiu, ale z uwagi na śmierć ojca był zmuszony powrócić do domu rodzinnego i pomóc matce. Po roku został zatrudniony na uczelni i rozpoczął karierę zawodową w dyrekcji Rolniczych Zakładów Doświadczalnych, jako inspektor ds. mechanizacji. Wkrótce przejął funkcję starszego asystenta ds. dydaktyki w Przylepie, gdzie akurat zwolniło się stanowisko. Na skutek sytuacji konfliktowej, jak się wywiązała, przeszedł do Ostoi, a w 1971 r. został kierownikiem działu naukowego i pełnił tę funkcję przez 20 lat. Jak wspomina, odpowiadał za koordynację pracy, realizację planów, doświadczeń – oraz za ludzi: „Jak ktoś popełnił błąd, to się za niego obrywało. Jak traktorzysta orkę źle poprowadził, nawozy źle rozsiał, szkody narobił, albo  kiedy oprysk był zrobiony na polu, w sąsiedztwie poletek i wiatr spowodował, że cały aerozol przeniósł się na rośliny doświadczalne, to kto za to odpowiadał? Najczęściej kierownik. Albo kiedy ptaki wyjadły zboże z  doświadczeń.  Na polach  produkcyjnych to  nie  miało  znaczenia,  ale na poletkach – tak”, wyjaśnia pan doktor. „Nawadnianie, hodowla matek pszczelich w ulobusach w Rajkowie, krowy, kurczaki w Przylepie … Mnóstwem rzeczy się zajmowaliśmy na polach. Nie sposób o wszystkim powiedzieć. A jeszcze trzeba było telefony odbierać w biurze. Pracowałem od 7.00 do wieczora”, opowiada Bernard Raczkowski. „Problemy zdarzały się, jak w każdej pracy: a to rury z wodą zamarzły, a to ktoś czegoś nie dopilnował. Zimą trzeba też było zapewnić zajęcie pracownikom z poletek. Jak oddawali do użytku nowy obiekt, wiedzieliśmy, że będą nowe kłopoty”, żartuje osiemdziesięcioośmiolatek. „Ale nie pamiętamy złych rzeczy, chcemy pamiętać tylko to, co dobre”, włącza się pani Helena. „Kadra działu naukowego miała stałe pensje, całkiem przyzwoite. Fundusz premiowy był związany z dochodami działu produkcyjnego. Jeżeli ten wypracował zysk - to wszyscy korzystali, demokratycznie. Na koniec roku wypłacano te dodatkowe pieniądze – lub doliczano  do  emerytury.  To   było  jedyne  dodatkowe  źródło  dochodu”,  wspomina  pan   Bernard.

„Produkcja i sprawy uczelniane (doświadczenia) miały oddzielne planowanie, organizację i księgowość. Ale wszystko znajdowało się w jednym miejscu, nie dało się tego oddzielić. Jak ludzie byli potrzebni w dziale naukowym - to przechodzili z produkcji. Zawsze rano na apelu to uzgadnialiśmy”, tłumaczy dawny kierownik ds. dydaktyki.

Pracownicy administracyjni mieszkali poza zakładem, dojeżdżali z centrum Szczecina zorganizowanym transportem, pan Bernard z Gumieniec, a od 1981 r. - aż z osiedla Słonecznego. Poza stałymi obowiązkami dużo czasu poświęcał fotografii, sam też wywoływał odbitki. Miał dostęp do materiałów uczelnianych, już w latach 70. robił kolorowe zdjęcia. Kręcił filmy, najpierw kamerami bez głosu - zaczynał od kultowej „8” (8 mm) - potem VHS. Dokumentował wszystko, mimo że często spotykał się z niezrozumieniem. „Niektórzy uważali, że to fanaberia, marnowanie czasu”, wspomina z uśmiechem emerytowany kierownik. Zdjęć ze sobą ma bardzo mało, nie lubił pozować, wolał uwieczniać innych.

° Przez Rolniczy Zakład Doświadczalny w Ostoi przewinęło się wielu pracowników. Dla niektórych był to etap przejściowy, dla innych – docelowa przystań. Zatrudnieni przy zwierzętach albo na polach, kobiety oraz mężczyźni, przyjeżdżali do podszczecińskiego folwarku ze wszystkich stron Polski, jako młodzi ludzie, pełni entuzjazmu i nadziei na poprawę losu. Tu urządzali się, wychowywali potomstwo, spędzali lata, o których mówi się, że są najpiękniejszym okresem życia człowieka.

Barbara G.
Pochodząca  z  okolic  Żnina  Barbara  marzyła,  żeby  zostać  pielęgniarką  albo  przedszkolanką, ale „trzeba było robić w domu”, wzdycha siwowłosa kobieta. Kiedy w 1960 r. przyjechała do Redlicy miała 22 lata, malutkie dzieci i męża, na którego nie mogła liczyć. Pracowała w oborze. Kilka lat później kierownik tamtejszego PGR-u przenosił się do Ostoi i namawiał młodych ludzi, żeby poszli razem z nim. Basia zgodziła się, ze względu na (spodziewane) lepsze warunki bytowe, no i szkoła była bliżej. Najpierw zamieszkali na tzw. Żydowskiej, w przedwojennym szeregowcu pod numerem  5 (nikt już dzisiaj nie pamięta, dlaczego tak nazywano budynek, ale określenie było powszechnie używane), a gdy stawiano tzw. czworaki, po północno – wschodniej stronie dawnego założenia folwarcznego, dostała przydział na mieszkanie w bloku nr 3.

Pani Barbara nie ma wspomnień związanych z pałacem ani dożynkami, mówi, że była bez przerwy zajęta obowiązkami: Szła do krów zwykle na godzinę 4.00, „najpierw trzeba było obornik poodrzucać, żeby można było przejść. Składało się wszystko w jednym rzędzie, przejeżdżał tzw. «smyk», zbierał nieczystości i wywoził. Potem słomę pod krowy się kładło, myło wymiona, podłączało dojarki elektryczne. Paszy nałożyć, poidła powygarniać … ” - po latach wciąż dobrze pamięta sekwencję codziennych czynności - „... oczyścić zwierzęta; ogony też myliśmy. Jak krowy nas waliły tymi ogonami po głowach!”, załamuje ręce seniorka. „Zimą słoma to były tafle z lodem. Krowy parowały, w oborze było zimno. Latem wyprowadzaliśmy stado na kopel [łąka, przypisek MK] i tylko zgarnialiśmy do obory na czas dojenia. Potem wrócić do domu, napalić w piecu, dzieci naszykować do szkoły, obiad ugotować, posprzątać, znowu do krów wrócić... Fartuszki poprasować, wodę do frani zagrzać na pranie, a jeszcze działki wszyscy mieliśmy za blokiem, przydziałowe i niewielkie chlewiki, które sobie później ludzie przerobili na garaże. Każdy trzymał świniaka, kurki, kaczki, króliki, swoje warzywa hodował... Jezu, jaka ja byłam zmęczona, wycieńczona! Wieczorem głowa mi leciała do talerza” - patrząc na tę drobną, 87 - letnią emerytkę ciężko uwierzyć, że sama dawała sobie ze wszystkim radę. „Nie mogłam odejść z pracy, bo bym musiała mieszkanie oddać, nie miałam wyjścia”, wzdycha głęboko pani Barbara. Płacili chociaż dobrze? „Pani kochana, słabo płacili! Stawki godzinowe. Bardzo mało się zarabiało. Emerytury dostałam 1000 - coś złotych po 30 latach”, wspomina.

W oborze pracowały głównie kobiety, mężczyźni tylko dowozili karmę, słomę. Zdarzało się, że „w nocy krowy gdzieś wylazły, druty przerwały, brygadzista wtedy pukał po domach, budził, żeby  szukać z latarkami, po ciemku, a rano trzeba było wstać znów... Zdarzały się miłe chwile? „Jak była przerwa to siadalim razem, śmialim się, gadalim”, uśmiecha się na to wspomnienie.

Kiedy w oborze był remont, albo krowy wyprowadzali do Rajkowa czy Przylepu, pani Barbara pracowała w stołówce zakładowej. „Też nie było lekko, ale na pewno lżej niż przy zwierzętach. Gotowało się obiady w wielkich kotłach, wszyscy pracownicy przychodzili jeść” - nie pamięta ile osób – „i też trzeba było się ulatać, pilnować, żeby było czysto w szafach, wszędzie. Naczynia myło się ręcznie”.

Dobrze pani Basia wspomina studentów, którzy odbywali w Ostoi praktyki: „Chodzili wszędzie, do obory, na poletka. Trzeba było im wszystko tłumaczyć, pokazywać, jak się krowy doi. Chłopaki mówili – niech sobie pani odpocznie! I sami latali z wózkami, z paszą. Studentki też były fajne, przychodziły do mnie na Żydowską, pomagały dzieciom w lekcjach, czesały moją córkę”, wspomina po latach pracownica Rolniczego Zakładu Doświadczalnego. Dobra była też kadra zarządzająca, dbająca o ludzi: „Dyrektor Adamczyk jak widział, że dziecko zimą szło bez czapki, rękawiczek albo miało brudne buty - zawracał do domu. Zrobili z przyczepy ciągnik z zadaszeniem i wozili dzieciaki do szkoły na ul. Chobolańską, choinki organizowali, paczki były dla najmłodszych”. Panią Najder seniorka ciepło wspomina, panowie Ceglarek, Bigos, Burchardt również pozytywnie zapisali się w  jej pamięci. Sąsiedzi w bloku przyjaźni, normalni. Spotykali się po domach albo na podwórzu, na ławeczce. I tylko ta praca taka ciężka ...

Aleksandra Stefańska
Pani Aleksandra również nie miała łatwego startu. Przyszła na świat w niewielkich Krzynkach koło Pełczyc. Rodzice posiadali gospodarstwo, ojciec był też piekarzem. Kiedy zachorował, a potem umarł, szesnastoletnia wówczas Ola musiała porzucić marzenia o studiowaniu medycyny. Próbowały z mamą same zająć się wszystkim, nastolatka uprawiała ziemię przy pomocy konia, nawet brata zwolnili z wojska, żeby pomógł, ale nie dali rady. Wyprzedali cały inwentarz i szukali nowego miejsca do życia. Ostoję znali z opowieści członków dalszej rodziny. W 1975 r. zdecydowali się na przyjazd, pani Stefańska była już wtedy zamężna, miała 2 malutkich synów. Najpierw zamieszkali na Żydowskiej, ale wkrótce dostali przydział na 3 pokoje w nowo powstającym domu wielorodzinnym numer 1. „Bloki budowały grupy z PGR-u. Jeden pracownik był murarzem, cieślą, tynkarzem – czym akurat było trzeba”, wspomina po latach seniorka. Początkowo pani Ola nie pracowała, opiekowała się dziećmi. Gotowaniem i uprawą 5 – akrowej działeczki zajmowała się mama, a mąż Wiesław, który wcześnie zrobił uprawnienia na wszystkie rodzaje pojazdów, pracował w Zakładzie Doświadczalnym jako kierowca. „Jeździł autobusem, kombajnem, dużym ciągnikiem, wywrotką – gdzie go wysłali. Woził też ziemię pod budowę naszego bloku”, wspomina pani Stefańska.

Na początku lat 80. poszła sprzątać, do pałacu, który wtedy był bardzo zaniedbany, jak pamięta. Po 4 latach została zatrudniona w dziale naukowym, na poletkach doświadczalnych.  Wszystkie pracownice tej jednostki czynności przygotowawcze wykonywały w pomieszczeniach dawnej siedziby ziemiańskiej: „Na parterze, po lewej stronie, był sekretariat, dalej gabinet dyrektora i duża świetlica. Z prawej strony siedziało 2 magazynierów i zaopatrzeniowiec, na wprost - brygadzista. Na prawo była duża łazienka, duży gabinet magistra działu naukowego, a 2 schodki wyżej - pokój pani magister, pani Helenki, która wszystkim zarządzała. Na końcu – nasza pracownia”, tłumaczy pani Stefańska. Jak to wyglądało w praktyce? „No, na przykład jesienią przychodzili magistrowie, którzy robili doktorat. Zakładali sobie poletko z żytem, pszenicą, z kapustą, albo z grochem - każdy miał swoje. Ale prace to myśmy wykonywali. Najpierw mierzyło się pola, dzieliło, oczywiście, żeby było równo. Wbijało się słupki, oznaczało. Potem ciągnik równiutko sadził zboża z torebeczek, które też my wcześniej naszykowaliśmy w pracowni. Też kierowałam tym ciągnikiem, albo siedziałam na koźle i pilnowałam, żeby odpowiednia ilość nasion była wsypywana do grządki”, uśmiecha się pani Aleksandra. „Tego nie było widać, ale potem jak rośliny urosły, wychodziło na jaw, czy były dobrze sadzone. Każde poletko miało inne nawożenie. Stały tabliczki z napisami, gdzie kto jaki nawóz sypał. To była bardzo duża odpowiedzialność”, podkreśla. „Potem żniwa. Przyjeżdżał pan Zeniu z Lipnika małym kombajnikiem i kosił. Zbiory z poszczególnych poletek były opisane, np. 1c, 3b, wiadomo było, że to jest pozbierane z tego, a to z tego”, tłumaczy szczegółowo pani Ola i dodaje, że na zlecenie pani Helenki chodziła z zeszytem i pilnowała, żeby wszystko odbywało się tak, jak trzeba.

„W pracowni sprawdzało się wyniki po całym roku pracy. Kładło się listki na wagach, suszyło, liczyło i pakowało do torebek. A potem znowu praca na poletkach. 5 kobiet się tym zajmowało, ja, Władzia Malcowa, Genowefa Tomalska, Małgosia Romanowska, Małgosia Drożdżowa. Nie przerzucali nas do innych działów”, kontynuuje opowieść pani Aleksandra. „Każdego ranka przychodziła pani Helenka ze zleceniem z uczelni, mówiła na przykład «dziś będzie pan Marek, bo będzie siał nawóz». I już byłyśmy do dyspozycji pana Marka. On przychodził i mówił: «zważymy 10 torebeczek po gramie i wszystko rozłożymy, to będzie zasiane tu, to tam. Zrobicie to? Zrobimy. No to ja idę». Jan Neumann, który też był zatrudniony w dziale doświadczalnym, jeździł ciągnikiem, ładował potem skrzyneczki z nasionami, nawozami na przyczepkę i wiózł na pole. Jak padało, to pani Helenka zawsze coś innego wynalazła. «A może coś przesypiemy, zważymy»? Porządek był”, wspominanie pracy w Rolniczym Zakładzie Doświadczalnym sprawia pani Stefańskiej wyraźną przyjemność. „Kierownictwo było bardzo dobre. Dyrektor Bigos – wspaniały człowiek. Zawsze wysłuchał, z czym by się do niego nie poszło. Wśród pracowników Ostoi dużo było prostych ludzi, tracili pieniądze, on dawał chwilówki, żeby mieli za co żyć, a potem odbierał z pensji. Premie były przyznawane, ale jak się ktoś napił – nie dostawał. Nazwiska wisiały na dużej gablocie w pałacu, przy wejściu. Było widać, kto zasłużył, a kto nie”, dodaje pani Ola.

„W bloku to też jak w rodzinie mieszkaliśmy. Szewczykowie, Samsele, Makuchowie, Starczewscy – ona w cielętniku robiła, on był palaczem - pani Uniejewska, Miecznikowscy, Krawczyńska … Jak świniaka się zabijało na podwórzu, potem się oporządzało w kuchni, pukało do sąsiadów i mówiło: «masz tutaj kaszankę, pasztetową». Wspaniale było. Nikt się z nikim nie kłócił! Przez 50 lat! Wyobraża sobie pani?”, pani Ola nie oczekuje odpowiedzi. „Nie było obozów Przylep, Rajkowo, ale oczywiście lepiej się znało ludzi, z którymi się pracowało”.

Mieszkająca nieprzerwanie od 50 lat w Ostoi seniorka doskonale pamięta szczegóły dnia codziennego: „Podstawowe zakupy robiło się na miejscu, w sklepiku, ale po większe chodziliśmy na Gumieńce, na przełaj, przez pola, potem wracaliśmy z pakunkami. Nie było połączenia autobusowego, a na taksówkę czekało się godzinami. Ścieżka była udeptana non stop, jak zaorali – ludzie znowu wydeptali. Do centrum Szczecina to już się z końcowego na ul. Kwiatowej tramwajem jechało. Do Lucynki i Paulinki albo na kurczaka z rożna koło Baru Extra, w sobotę często, synowie lubili”, uśmiecha się na to wspomnienie pani Stefańska. „Wszystko inaczej było, niż teraz”, dodaje.

Jan Neumann
„Pani kochana, jakby żona widziała warunki, to by w życiu tu nie przyszła mieszkać. Z podłogi to żeśmy łopatami skrobali!”, wspomina Jan Neumann swoje początki w Ostoi. Urodzony w okolicach Lichenia w 1954 r., od dzieciństwa był związany z rolnictwem. Rodzinna gospodarka uległa rozdrobnieniu, ojciec i matka byli zmuszeni wędrować po zachodniopomorskich PGR-ach w poszukiwaniu pracy. Pan Jan początkowo zatrudnił się w kombinacie w Grzybnie, „ale tam mieliśmy złe warunki mieszkaniowe, klitka taka mała, a już dwoje dzieci było”, opowiada. Przeszedł do Baniewic, w obrębie tego samego przedsiębiorstwa. Traktorem jeździł. „Było zapotrzebowanie na ciągnik – to się jeździło”, uśmiecha się i dodaje: „PGR-y to «zakłady karne niestrzeżone pod jako takim nadzorem», tak je nazywałem. Tam byli ludzie z całej Polski, zbieranina, bez specjalizacji”. Kiedy więc kierownik, Polański, zaproponował rodzicom pana Neumanna, żeby syn przeszedł do Ostoi, ten długo się nie zastanawiał. Zakład Doświadczalny szukał młodych ludzi, mówiło się, że nikt nie chce pracować ze studentami, obiecywali lepsze warunki mieszkaniowe – a na tym panu Janowi najbardziej zależało. „Duże wymagania mieli. Poletko 10 x 10 metrów, trzeba było uszykować pod zasiew, siało się palcami, na kracie, każde ziarnko z osobna, to było bardzo upierdliwe. Doktor  mówił, że chce tak i tak i tego się trzymaliśmy. Potrzeba było dużo cierpliwości, do tej pracy i do ludzi, a ja miałem opinię solidnego”, tłumaczy pan Jan.

Do dyspozycji dostał 5 ciągników i konia, „profesorowie brali, co potrzebowali, na przykład któryś

mówił: ja chcę konikiem dzisiaj zrobić, bo jak konikiem zrobię, to będzie dokładnie. Konik rasy fiording, spokojny Kuba, trzymaliśmy go w dawnej wozowni, lepszy od samochodu. «Samochód nawali i stoi, Kubuś nawali - idzie dalej», tak żartowaliśmy”, śmieje się pan Neumann. „Kuba był perfidnie mądry. Jak mu się nawrzucało zboża cały wóz i kobiety powsiadały - to Kuba nie jechał.  Jak zsiadły, obejrzał się, że zeszły, to szedł. Około 1990 roku przeziębił się i oddali go do rzeźni”, wzdycha pan Jan.

„Praca była cudowna!”, powtarza kilka razy, wyraźnie ożywiając się na wspomnienia z przeszłości dawny traktorzysta z Ostoi. „Nigdzie tak nie było jak tutaj. Ścieżki między poletkami jak na lotnisku równiutkie. Można było szklankę postawić i się nie przewróciła. Wszyscy dbali”, opowiada. „Ludzie też w porządku, to rzadko spotykane”, podkreśla. Kobiety, z którymi pracował: Władzia Malec, Ola Stefańska, Ela Lewandowska, Genowefa Tomalska, Wiesia z Przylepu, no i pani magister, Helena Najder – bardzo przyjazne. „Jak był deszcz czy mróz – to zostawaliśmy w magazynku, przy grzejniku. Pani magister potrafiła przyjść na poletko i powiedzieć: idźcie na herbatę, bo żeście zmarzli. W PGR-ach tego nie było. Z przyjemnością chodziliśmy do pracy”, tłumaczy pan Neumann.

„Areał doświadczalny miał 15 ha, poletka były podzielone na różne wielkości. Codziennie rano autokar dowoził studentów. Sialiśmy wszystko – buraczki, marchewka, jarmuż, buraki cukrowe, bób, groch, różne gatunki traw. Na przykład pszenżyto wchodziło do siewu, to kombinowali, czy nada się na paszę, czy na pieczywo. Robili obsiewy, badali próbki. Sprawdzali, jak różne nawozy podziałają. Nieraz 3 - 4 lata pracowaliśmy na jednym poletku, co dzień coś innego się robiło, lubiłem to. Nazywali nasz zespół Załoga G, każdy wiedział, co do niego należy”, z satysfakcją dzieli się wspomnieniami pan Jan. „Nikt nikogo nie gonił, ale robota musiała być dobrze zrobione”, dodaje.

„Do działu naukowego w pałacu wchodziło się z prawej strony. Tam się próbki ważyło, suszyło. Był ślad po przedwojennym piecu na ścianie dawnej kuchni, zachowana oryginalna posadzka we wzorek, w kształcie kratek takich, lekko brązowych, krata w oknie. Ponoć biedny Niemiec mieszkał w Ostoi. Na strychu stał pusty baniak, 1,50 m na 1,50 m, z sosnowych bali zrobiony, który pewnie służył jako zabezpieczenie, gdyby woda doprowadzana systemem ze studni do zbiornika przelała się. Myśleliśmy, że może pod tym basenem znajdziemy coś ciekawego, ale tylko poroże z jelonka spiczaka było, klipsy srebrne - albo stalowe?”, pan Jan nie jest pewny, „i sama obręcz z tamburynu, reszta zmurszała”, opowiada. „Jak robili remont, to też coś schowałem pod wylewką betonową”, uśmiecha się tajemniczo.

Przydziałowe mieszkanie na strychu poniemieckiego budynku z 1907 roku wymagało generalnego remontu. Na dole działała stołówka, ale poprzedni lokator tak zdewastował pomieszczenia piętro wyżej, że żal było patrzeć. Oprócz tego system ogrzewania kwalifikował się do przeróbki,  bo grzejnik wisiał wysoko, „o tu! gdzie teraz obraz”, pan Neumann pokazuje miejsce na ścianie. Ekipa przysłana z PGR-u wykonała najważniejsze prace, panowie pomalowali też pokoje, ale wszystkie na intensywny różowy kolor! „50 procent mieszkań we wiosce tak wyglądało, jaką farbę mieli - taką robili, miało być czysto”, tłumaczy z uśmiechem. „Przemalowaliśmy po swojemu już we własnym zakresie. Na podłodze były wykładziny. Żona poprała i było ok. Okna wymieniliśmy, najpierw wzięliśmy używane, od kolegi. Jak pani z socjalnego przyszła na kontrol to pomyślała, że pomyliła wejścia. Nie było luksusów, ale było czysto”, opowiada wieloletni mieszkaniec szeregowca Ostoja 9.

„Wprowadzaliśmy się akurat, jak doszło do awarii w Czarnobylu”, dodaje.

Tak, jak pozostali pracownicy Rolniczego Zakładu Doświadczalnego, również państwo Neumann mieli niewielką działeczkę, którą uprawiali na własne potrzeby, hodowali też zwierzęta. „Nie przelewało się, pieniędzy nie było. Troje dzieci, żona nie pracowała, to chodziła koło tego. Dopuszczałem maciorkę, było 13 – 14 sztuk młodych. Uzgadniałem z magistrem Raczkowskim, brałem przyczepkę dwukołową, taką obudowaną i jechałem sprzedawać prosiaki na Turzynie. Na Manhattan też się jeździło. Jak sprzedałem – miałem z tego drugą wypłatę. Potem żona poszła do zakładu jako sprzątaczka albo pomagała na poletkach. Można było żyć!”, cieszy się siedemdziesięciolatek.

Piotr Makuch
Rodzice pana Piotra przyjechali na Ziemie Zachodnie z Rzeszowskiego. Najpierw mieszkali w Przecławiu, ojciec był kowalem. Syn urodził się na porodówce w Dołujach w 1959 roku. Pod koniec lat 60. przenieśli się do Przylepu, mama pracowała na miejscu, w oborze, a ojciec w Ostoi. Po ukończeniu szkoły i odbyciu służby wojskowej, na początku lat 80., Piotr Makuch również zatrudnił się w Zakładzie Doświadczalnym. Był murarzem i traktorzystą. „Dali pracę i się pracowało, na koparce też … Nie, uprawnień nie miałem”, odpowiada na pytanie. „Nieraz w polu, obornik się ładowało, nieraz przy słomie, nieraz do wagonów na Gumieńce wysyłali, żeby rozładować, jak koks przyszedł albo cement. W magazynie też się pracowało, czasem kurz taki od tego zboża szedł, że nie można było mówić. Zawsze coś się działo”, tłumaczy. „Ile godzin pracowaliśmy? 7 – od 7.00 do 7.00 (19.00)”, śmieje się ze swojego żartu, „a w okresie letnim, to i dłużej. Zawsze była przerwa śniadaniowa, a podczas żniw w stołówce podawali obiad, dwudaniowy, z kompotem. Parę groszy odciągali za to z pensji, ale można było zjeść. Wszyscy pracownicy korzystali”, opowiada pan  Piotr.

„Dużo osób nie miało żadnego zawodu, tacy do miotły i do wideł, plac zamiatali, krawężniki malowali.  Migracja  za  pracą  była  duża,  ale  zawsze  wesoło  było,  ludzie  się  do  siebie   garnęli, integrowali. Nikt się nie kłócił, nie bił, żadnej zadymy nie pamiętam. Wszyscy byli równi”, tłumaczy z przekonaniem atmosferę dawnych lat.

Ożenił się w 1988 roku, pojechali z żoną w okolice Nowogardu, „ale tam nie wypaliło”, więc wrócili. Zamieszkali w Ostoi, w bloku numer 1. Pani Renata pracowała w szpitalu na Pomorzanach w Szczecinie. Tak jak wszyscy pozostali sąsiedzi, również państwo Makuchowie nie musieli płacić czynszu, regulowali jedynie rachunki za prąd. Samodzielnie ogrzewali mieszkanie – ale węgiel też dostawali „przydziałowy”, pod dom był przywożony i potem koszty odciągane z wypłaty. Deputaty mleka, mięsa, każdy miał ogródek, mógł ziemniaków nasadzić na zimę, zwierzęta hodować. „Ludzi łączyła praca, ale trzymaliśmy się przede wszystkim ze swoim blokiem: ze Stefańskimi – on jeździł wywrotką, z Samselem - z Reska przyszedł, uprawnienia na detal miał, kiszonki ugniatał. Z kolei Szewczyk przyjechał z Kielc, na sezon, ale brata miał w Rajkowie i został”, pan Piotr wymienia wieloletnich sąsiadów, pokrótce ich charakteryzując. „Kierownik [mechanik, przyp. MK], Józef  Bator, bardzo w porządku gościu, nieraz opieprz dał, nieraz pomógł, bardzo za ludźmi człowiek. W Rajkowie mieszkał, odpowiadał za to, żeby wszystkie urządzenia były na chodzie. W dwurodzinnym domu koło wjazdu mieszkał brygadzista polowy Masłoń – też równy chłop, jak trza było, to kielicha wypił. Wszyscy jechali na jednym wózku”, podkreśla pan Makuch.

Do pałacu rzadko się zaglądało, „tylko do księgowej, żeby jakąś kartkę podpisać, albo zwolnienie zanieść, albo pieniądze odebrać. Zaraz przy wejściu było zakratowane okienko kasowe. Nie lubili ludzi w biurze, a księgowe to już całkowicie, bo jak ktoś przychodził, to one musiały zaraz coś wypisywać”, śmieje się pan Piotr. „Babki z biura były cool”, oponuje pani Renata, „teraz prądu nie ma i nic pani nie wydrukuje, a kiedyś dokumenty trzeba było wypisywać ręcznie, to było pracochłonne. W biurze załatwiło się wszystko, co się chciało”,  podkreśla żona byłego  traktorzysty. „Dobrze się pracowało”, powtarza wielokrotnie pan Piotr.

° Na początku lat 90., w okresie zawieruchy ustrojowej, Rolniczy Zakład Doświadczalny w Ostoi zaczął borykać się z problemami ekonomicznymi. W latach 1993 – 2005 gospodarstwo wraz z całym zespołem dworskim było dzierżawione od Akademii Rolniczej przez prywatną spółkę, później w tym miejscu powstał ośrodek szkoleniowy, zajmujący się energią odnawialną. W grudniu 2022 r. pałac z parkiem i budynkami folwarcznymi został zakupiony przez Gminę Kołbaskowo. Obecnie trwają prace, mające na celu adaptację kompleksu w nowoczesne centrum kulturalno – rekreacyjne.

Zmiany w kraju dotknęły również pracowników i mieszkańców Ostoi, którzy zostali zmuszeni, aby przystosować się do nowych warunków:
Bernard Raczkowski w 1991 r. wrócił na uczelnię, obronił doktorat, skupił się na karierze naukowej. Jest autorem publikacji dotyczących erozji i kartografii gleb. Obecnie nie narzeka na brak rozrywki, mówi, że ma mnóstwo zajęcia w domu. Interesuje się fotografią, elektroniką, historią, muzyką, gra na akordeonie. Archiwum zdjęć i filmów, jakie zgromadził, jest prawdziwą skarbnicą wiedzy o życiu w Rolniczym Zakładzie Doświadczalnym. W latach 80. uczelnia wypożyczyła od pana Bernarda materiały na wystawę.

Helena Najder została w zakładzie do końca, żeby dokończyć doświadczenia. „Wszyscy wcześniej uciekli, nas przenieśli pod «dziewiątkę», tu się wszystko rozpadało. Ludzi braliśmy na umowę zlecenie”, wspomina. W 1999 r. przeszła do pracy w dziekanacie Akademii Rolniczej, a w 2002 r. zdecydowała, że jako pełnoetatowa babcia, pomoże córce w wychowaniu wnuka. Ciągle jest bardzo aktywna. W Ostoi bywa prawie codziennie, przyjeżdża na ogródek działkowy. Praca w ziemi daje jej ogromną satysfakcję.

Pani Barbara chciała iść na wcześniejszą emeryturę, bo, jak mówi, nie miała już siły, ale dobrych pracowników nie  pozbywano  się  łatwo  i  załapała  się  dopiero  w  trzecim  „rzucie” zwolnień. „Zootechniczka nie chciała mnie puścić, dopiero pani Helena przyszła i puściła”, opowiada po latach seniorka. Teraz wreszcie odpoczywa, żyje spokojnie.

Aleksandra Stefańska trochę pracowała w szpitalu. Mąż najpierw woził ludzi do Niemiec, potem zatrudnił się w firmie kolejowej. Kiedy zakład padał – proponowano odprawę lub samochód. Wziął starego jelcza i dźwig. Samochodem syn woził buraki do cukrowni, a dźwig „mąż postawił pod Mierzynem. Jak osiedle budowali, podawał góralom materiały do wznoszeniu dachów”. Dobrze na tym zarabiali. Kupili pierwszego dafa. Obecnie mają kilka ciężarówek, zajmują się transportem międzynarodowym. Jeżdżą do Niemiec, Skandynawii – aż po koło podbiegunowe. Pracują obydwoje. W tym roku obchodzą kilka ważnych rocznic: 75. urodziny pana Wiesława, 55 – lecie małżeństwa oraz 30 – lecie firmy.

Jan Neumann został w Ostoi jako dozorca. Od 1993 r. był na rencie, trochę dorabiał. Przez 10 lat pełnił funkcję sołtysa, a przez trzy kadencje - radnego Gminy Kołbaskowo. Teraz już nie angażuje się społecznie, w wolnych chwilach najchętniej wędkuje.

Piotr Makuch pracował na miejscu do 1998 r., później zatrudnił się w Przylepie jako palacz. Był też dozorcą na Akademii Rolniczej, a następnie prowadził działalność gospodarczą,    ogólnobudowlaną.

W październiku ubiegłego roku przeszedł na emeryturę.

Bohaterowie wspomnień od lat mieszkają w tym samym miejscu, prawie wszyscy są sąsiadami. Spotykają się na podwórzu, uczestniczą też w imprezach okolicznościowych, które są organizowane w pałacu. Zapytani o różnice, między dawnymi czasami a obecnymi, zwracają uwagę, że „kiedyś wszyscy byli zżyci, jeden drugiemu pomógł, teraz każdy zamknięty”, mówią. Ale oni trzymają się razem i bardzo sobie te kontakty cenią. „Renia przyszła ostatnio i mówi – masz tu maliny. Ja przywiozłam jej z wyjazdu bransoletkę”, opowiada Aleksandra Stefańska. Podkreślają też zmiany, jakie zaszły w otoczeniu: powstanie obwodnicy i ścieżki rowerowej, montaż oświetlenia. „Kiedyś szło się jezdnią, nie było pobocza. Teraz jest widniusio, przyjemnie, tyle ludzi spaceruje! Modelarze przyjeżdżają na pole puszczać samoloty, ludzie na rowerach, na rolkach jeżdżą. Wygodniej się żyje, dzieci poszły z domu, człowiek spokojniejszy”, mówi Renata Makuch.

Pracownicy dawnego Rolniczego Zakładu Doświadczalnego obserwują postępującą rewitalizację parku oraz pałacu, ale nie wszystkim się to podoba. „Teraz nie ma ducha”, tak uważają ci, którzy pielęgnują w umyśle obraz przeszłości.

Do Ostoi ciągnie Irenę Kurzyńską, która osiadła na Prawobrzeżu. Po latach seniorka wciąż doskonale pamięta dzieciństwo spędzone na terenie folwarku. Opowiada, jak dla chłopca, który chciał być pilotem, zbudowali samolot i spuścili z dachu, jak bawiła się z kolegami i koleżankami w chowanego i w dwa ognie, i jak bardzo byli rozczarowani, kiedy, mimo wytężonych poszukiwań, nie znaleźli skarbu w parku. Wspomina zimowe podróże do szkoły wozem zaprzężonym w konia i wyścigi saneczkowe; Grę w piłkę ze studentami, stare lipy rosnące przy wejściu do pałacu, ludzi. Od lat, co roku, przyjeżdżała rowerem do mieszkającej na terenie osiedla, byłej pracownicy zakładu - Marii Kieliszkowej. Siedziały, rozmawiały. Niestety, kobieta zmarła kilka miesięcy temu. Pani Kurzyńska mówi, że serce ją bolało, kiedy przy okazji wizyt u znajomej sprawdzała, co dzieje się z folwarkiem, ale teraz cieszy się, że jest ładnie. Niedawno, razem z córką miała okazję zwiedzić pałacowe wnętrza. Rozpromieniona, opowiadała o szczegółach życia w Ostoi. Wspomnienia ożyły, przeszłość odnalazła swoje miejsce.

„Jednego roku, zimą, w sadach w Rajkowie drzewa pomarzły. Po horyzont było biało, szron wisiał na gałęziach. Wszystkich ludzi pobrali z okolicy, żeby rwali te jabłka. Pięknie to wyglądało, jak w raju”, wzdycha Aleksandra Stefańska.

Taka jest historia Ostoi,  zapisana w pamięci mieszkańców.

 

Monika Kołacz sierpień - wrzesień 2025 r.

 

Tekst powstał w ramach projektu pn. „Pałac Ostoja – międzypokoleniowe spotkanie z historią” Realizacja: Stowarzyszenie „Historie Lokalne”

Program Społecznik - zainicjowany przez Marszałka Województwa Zachodniopomorskiego

 

  • Relacja ze spaceru:

https://www.facebook.com/groups/438924121538242/permalink/1104367378327243/

  • Link do wywiadu nr 1:

https://www.facebook.com/groups/438924121538242/permalink/1118136203617027/

  • Link do wywiadu nr 2 i 3:

https://www.facebook.com/groups/438924121538242/permalink/1130130609084253/

  • Link do wywiadów 4 - 7:

https://www.facebook.com/groups/438924121538242/permalink/1150500643713916/

powrót do kategorii
Poprzedni Następny

Pozostałe
aktualności

DO GÓRY
Włącz powiadomienia WebPush
Dziękujemy, teraz zawsze będziesz na bieżąco!
Przeglądasz tę stronę w trybie offline.
Przeglądasz tę stronę w trybie online.
Gmina Kołbaskowo

Informujemy, że od 01.10.2024 r. piątek jest dniem bez obsługi interesantów. 

 Przyjęcia interesantów w Urzędzie Gminy Kołbaskowo odbywają się:

w Sekretariacie, w tym w Punkcie Obsługi Interesantów 
od poniedziałku do piątku w godzinach od 08:00 do 15:00,

w pozostałych komórkach organizacyjnych 
w poniedziałki, wtorki, środy  i czwartki
w godzinach od 08:00 do 15:00, 
 tym że w:

- Referacie Gospodarki Komunalnej, Ochrony Środowiska i Rolnictwa,
- Referacie Gospodarki Nieruchomościami i Planowania Przestrzennego,
- Samodzielnym wieloosobowym stanowisku ds. planowania przestrzennego i inwestycji 

 przyjęcia interesantów w czwartki odbywają się w godzinach od 08:00 do 10:00 oraz od 14:00 do 15:00.

Przyjmowanie interesantów w Referacie Spraw Obywatelskich
wyłącznie po wcześniejszym umówieniu się.
Umówienie terminu - tel. 91 884 90 23